Zależało nam na tym, aby pokazać duchową drogę Adama Chmielowskiego
Rozmowa z Witoldem Ludwigiem, reżyserem filmu „Nędzarz i madame” o Adamie Chmielowskim – św. Bracie Albercie.
Z wielu Pana wypowiedzi można wywnioskować, że „Nędzarz i madame” jest niejako ukoronowaniem Pana wieloletnich zainteresowań postacią Adama Chmielowskiego – św. Brata Alberta. Dlaczego właśnie nim?
Powodów jest kilka. Po pierwsze przeczytałem wypowiedź św. Jana Pawła II w książce „Dar i tajemnica”, wydanej w jubileusz jego kapłaństwa, że w latach kształtowania się jego powołania decydującą rolę odegrał Adam Chmielowski. Dla mnie to stwierdzenie – tak jasne i proste – było bardzo inspirujące, bo pozwoliło zadać pytanie: kim był Adam Chmielowski, powszechnie znany jako Brat Albert, że do tego stopnia wpłynął na Jana Pawła II? Karol Wojtyła porzucił teatr, którym się pasjonował i polonistykę, którą studiował na UJ na rzecz kapłaństwa. Uczynił to właściwie na wzór Adama Chmielowskiego, który porzucił malarstwo.
Jakie były inne powody?
Nadchodził wówczas w polskim kościele Rok Brata Alberta… Poza tym jest on postacią, o której samo życie napisało scenariusz, pełen filmowych zwrotów akcji. Tym, co przeżył i czego doświadczył można by było obdzielić wiele życiorysów. Bo i niewola carska, ucieczka w trumnie, utrata nogi. Widzimy go jako buntownika i niepokornego artystę malarza na tle różnych środowisk. Są i ojcowie jezuici, jest zakład psychiatryczny, etc. Wszystko to czyniło z niego postać bardzo filmową. A my jako środowisko akademickie ojców redemptorystów mogliśmy dodatkowo poznać tę postać tworząc nasz młodzieńczy spektakl w Toruniu. Dodałbym od siebie, że urodziłem się w 1989 roku – roku kanonizacji brata Alberta. Tak się złożyło, że przypadła ona w dniu moich imienin, co czyni go osobiście bardzo mi bliskim.
Pana obraz ma charakter hagiograficzny, ale nie jest to wizerunek bohatera ucukrowanego, pomnikowego. Niektórzy krytycy mówią wprost: daleki jest od katolickiej sztampy. Takie było założenie?
Tak, bardzo nam na tym zależało, aby Adam Chmielowski był bohaterem z krwi i kości i żeby całą tę złożoność ukazać unikając kiczu, który często pojawia się w sztuce zachodnioeuropejskiej. Myślę, że porównałbym to do malarstwa Caravaggia, który jest nazywany „malarzem brudnych stóp” i który po epoce renesansu wprowadził nową poetykę ukazywania świętych Kościoła – niepozbawionych zmarszczek, wyzbytych aureoli, a pokazujących ich ludzkie oblicze, które czyni ich bliskimi nam. Po drugie sztuka zachodnioeuropejska w przeciwieństwie do sztuki islamu, która ma zakaz figuratywności, jest skostniała i geometryczna, daje wolność twórcom. Jej skrajną formą jest jednak kicz i tandeta. Największą krzywdę jaką moglibyśmy zrobić więc temu obrazowi, to go wykrzywić. Nie chcieliśmy tego, stąd naszą idee fixe było, żeby ten obraz był możliwie jak najbardziej prawdziwy a nawet werystyczny. Zależało nam na tym, aby pokazać duchową drogę Adama Chmielowskiego.
W warstwie fabularnej to opowieść o malarzu i powstańcu styczniowym, który porzuca malarstwo i jako Brat Albert oddaje się w służbę ludziom ubogim. Skupia się Pan jednak głównie na jego młodych latach i choć wiem, że film rządzi się swoimi prawami to pozostaje pewien niedosyt. Czy dziś zmieniłby Pan coś w scenariuszu?
Kształt scenariusza na poziomie literackim oraz kształt scenariusza już na poziomie gotowego dzieła w pełni oddaje nasz zamysł, był to absolutnie celowy zabieg. Oczywiście jego życie nie zostało w filmie wyczerpane i w tym sensie zasługuje on na historyczny serial. Niepodobnym było bowiem, aby w dwugodzinnym seansie zmieścić drugą połowę jego życia. Adam Chmielowski wstąpił do jezuitów w wieku 35 lat, a habit założył w wieku 42 lat, natomiast żył 71 lat. Nawet odnośnie pierwszej części jego życia byliśmy skazani na jakąś syntezę. Oczywiście mogliśmy pokazać kulisy jego dobroczynności i związane z nią trudności, analogiczne do tych, które towarzyszyły powstawaniu Radia Maryja. Musiałem jednak podjąć decyzję nt. perspektywy, a ta wydawała mi się najbardziej uniwersalna.
Film jest pięknie nakręcony i bardzo malarski. Zachwyca scenografia Marka Chowańca i świetna muzyka Krzysztofa Jańczaka. A Piotr Zajączkowski oddaje bardzo sugestywnie postać Chmielowskiego. Nie obawiał się Pan jednak – mówiąc wprost – że aktorzy tacy jak on, czy Magdalena Michalik grająca Helenę Modrzejewską, którzy na co dzień nie grają zawodowo, mogą nie unieść tych ról?
Taka obawa towarzyszy zawsze i dotyczy każdego twórcy, także mnie. Zdarza się bowiem, że jako ludzie zawodzimy, ale też potrafimy przekraczać swoje granice. I tak było też w tym przypadku. O Piotrze i Magdalenie mogę powiedzieć, że rzeczywiście nie są dyplomowanymi aktorami, ale aktorstwem zajmują się profesjonalnie. Nie był to ani ich pierwszy występ, ani drugi, licząc od „Zerwanego kłosa”. Studiowali dziennikarstwo i mieli zajęcia z aktorami, śpiewakami operowymi, występowali w licznych przedstawieniach. Ponadto pamiętać trzeba, że zachodni model kina stawia na charyzmę i talent i nie wymaga od aktorów kończenia szkół dramatycznych. W tym przypadku jest podobnie, nie mam wątpliwości, że to był bardzo trafiony wybór.
W „Nędzarzu i madame” widać wiele inspiracji malarskich, chociażby plastyczne odwołania do obrazów Malczewskiego czy Chełmońskiego. Jak ważna dla Pana była ta symbolika i ukazanie jej w filmie?
Rzeczywiście film jest o malarzu, a szerzej o malarzach, artystach i zależało nam, żeby na poziomie wizualnym był on także malarski. Dotyczyło to zarówno wszystkich plenerów i staranności ich doboru, projektów kostiumów i scenografii, aby na poziomie kolorystyki czy światłocienia były malarskie. Ale biorąc pod uwagę duchowość Adama Chmielowskiego, sumę wszystkich przeżyć Heleny Modrzejewskiej, Józefa Chełmońskiego, ojca Wojciecha Marii Baudissa czy Władysława Czartoryskiego, zależało nam, żeby osadzić ich w kontekście historycznym, kulturowym, społecznym a nawet socjologicznym i zindywidualizować ich język. Dlatego ten film prowokował do tego, aby nasycić go symbolami wanitatywnymi jak motyw czaszki, albo motyw pelikana wydziobującego własne serce, motywami ewangelicznymi jak motyw rybaka, czy motywami malarskimi pełnymi asocjacji do kontekstu kulturowego. Zależało nam, żeby ten film miał wiele poziomów i wiele znaczeń, żeby łączył pokolenia i różne charakterystyki widzów. Myślę, że spełnia on te kryteria, łączy wierzących i osoby poszukujące. Osoby, które mają bardzo pogłębione spojrzenie na kulturę oraz te, które dopiero je pogłębiają. I w tym sensie chcieliśmy, żeby to było możliwie jak najbardziej dojrzałe dzieło.
Na pytanie: „Jakie jest motto filmu” chętnie odpowiada Pan, że chodziło mu o ukazanie heroicznej miłości bliźniego. Nie przypadkiem chyba znalazł się tutaj podtytuł „Mała iskra, wielki płomień”?
Akurat ten podtytuł ma chyba najbardziej ewangeliczny rys. Postać Chmielowskiego ukazuje drogę dojrzewania do wolności. Jej afirmacja wyraziła się w jego dążeniach niepodległościowych wobec Ojczyzny, czy w dążeniach malarskich, bo on dusił się w okowach akademizmu. Oprócz prometejskiego rysu małej iskry i wielkiego płomienia jest tutaj właśnie to umiłowanie wolności, pokazanie, że Polak jest wolny jak wiatr. Krótko mówiąc ten film jest o wewnętrznej wolności.
Na film czekaliśmy kilka lat od momentu zadeklarowania przez Pana pracy nad nim. Co było najtrudniejsze w trakcie jego powstawania?
To jest chyba najtrudniejsze pytanie. Życie pokazuje, że najtrudniej jest żyć na miarę tego bohatera, on stawia nam olimpijską poprzeczkę I w tym sensie zainscenizowanie tego jest łatwiejsze, ale na poziomie czysto ludzkim inne wyzwania niosła praca literacka, a inne naukowa kwerenda, czy praca nad scenariuszem. Ważna tutaj była soczewka przez jaką spojrzeć na tego bohatera. Z drugiej strony był logistyczny wymiar nagrań przez wszystkie pory roku: od Biebrzańskiego Parku Narodowego po Żagań, od Bałtyku po obiekty historyczne jak Teatr Słowackiego. Setki statystów, same napisy końcowe dowodzą, że ten film tworzyło tysiące ludzi.
Ma Pan już nowy pomysł na film?
Myślę, że za wcześnie na jakiekolwiek deklaracje, choć nie jest za wcześnie na marzenia. Zobaczymy, co czas pokarze.
Rozmawiał Piotr Czartoryski-Sziler